Nie ma takiego miasta jak Londyn jest Lądek Zdrój – czyli pierwszy start od dawien dawna w oficjalnych zawodach.
W obecnym czasie znalezienie oficjalnych zawodów na większą skalę graniczy z cudem. Coś co udało mi się załatwić ostatnio to Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich. Nawet do ostatniej chwili nie było pewności czy biegi się odbędą. Wybrałem bieg 21 km. W sumie to nawet nie trzeba było się do niego jakoś specjalnie przygotowywać. Ot takie dłuższe rozbieganie z paroma górkami. Nadszedł piątkowy poranek więc w drogę. W góry. Droga Warszawa-Lądek Zdrój przebiegła bez większych problemów. Problemy zaczęły się na miejscu, a tak naprawdę to pogoda zaczęła robić nam problemy bo od środy wieczora praktycznie non stop padał deszcz. Po przyjechaniu na miejsce nadszedł czas odebrać pakiet startowy. Expo w dobie koronawirusa wygląda dość specyficznie. Wszyscy w maseczkach ze swoimi wypełnionymi dokumentami stoją grzecznie w kolejce w odstępach co dwa metry. Pomimo obostrzeń wszystko przebiegało bardzo bardzo sprawnie. Wiecie, to pochwały dla biegaczy, bo faktycznie jesteśmy mega zdyscyplinowani. Pakiecik odebrany więc czas na ładowanie węglowodanów a poźniej czas na lekki rozruch i rekonesans trasy. Pierwsze 600 m to było wyzwanie, bo były to schody i duża ilość błota, ale patrząc na całość i obfite opady deszczu najgorsze było przede mną. Sobotni poranek. Pobudka o godzinie 6:15… no i tak zwlokłem się łóżka dopiero o 7:30 a patrząc za okno odechciało mi się jakiegokolwiek biegania. Cały czas padał deszcz. Padał i to nie taki kapuśniak tylko solidny deszcz więc na myśl o tym co jest na trasie odechciało mi się czegokolwiek. No dobra czas zmierzyć się z trasą, deszczem i błotem. 8:50 melduję się linii startu to znaczy w miasteczku. O 9:00 wpuszczali do strefy startowej po 18 osób i każdego zawodnika puszczano na trasę co 15 sekund. A więc zaczynamy. Sygnał pana na linii startu o godzinie 9:17 i ogień. Pierwszy kilometr czy dwa i człowiek od razu cały przemoczony i ubłocony a na 3 km w drodze na Trojak wpadłem w takie błoto że wyciągając z niego nogę zastanawiałem się czy mam jeszcze buta na nodze. Im dalej tym było gorzej. A jeśli już chodzi o zbiegi to u mnie porażka. Buty w ogóle nie trzymały się podłoża. Jazda jak na łyżwach lub na desce surfingowej. Czekałem do 7-8 km bo zaczęło być płasko i wreszcie można było sie rozpędzić. Później znów pod górę i znów na dół. Dobrze że część trasy przebiegała przez pas graniczny to wtedy był wybór – albo biegniesz błotem albo mokrą trawą i w pokrzywach – oczywiście wybrałem to drugie wyjście żeby jak najmniej się ślizgać w błocie. Od 14 kilometra wiedziałem że trasa będzie prowadziła cały czas w dół i będzie można nadrobić stracony czas. Pomimo sporego zmęczenia na zbiegach dawałem z siebie maxa żeby urywać każdą minutę ze startu. Na metę wbiegłem z czasem 2:17:46 co dało mi 69 pozycje OPEN. Czas nie jest jakiś powalający, ale jestem z siebie dumny bo jak na takie warunki ani razu się nie wywaliłem i cały i zdrowy ukończyłem bieg, który był fantastyczną przygodą. Jeżeli zastanawiacie się czy wystartować w takim biegu mówię Wam w 100% – TAK TAK TAK! Warto zmierzyć się z warunkami, których się nie spodziewacie. Warto odkrywać nieznane. Dodatkowo ogromny szacun za organizacje biegu dla organizatorów. Stanęli na najwyższym poziomie i zachowali ducha festiwalu. Do zobaczenia za rok w LONDYNIE.